Alkoholik trzeźwieje 2 lata od "ostatniego kieliszka" z ciągłą abstynencją. 

Alkoholik trzeźwieje 2 lata od "ostatniego kieliszka" z ciągłą abstynencją. 

Jakiś czas temu na stronie pojawił się artykuł „Pijany miałem to gdzieś, dziś trzeźwiejąc, myślę — na pewno”. Ta historia namówiła do przemyśleń wiele osób, które się ze mną tym podzieliły, zachęciła do trzymania kciuków za autora i sprawiła, że odczuwacie niedosyt. Dostałam masę maili z pytaniem: „Co dalej?”, „Jak on sobie radzi?". W takim razie mam dla Was kontynuację tego artykułu. Ja czytam to na wstrzymanym oddechu, ściska mi gardło, a czasem lecą łzy. Dziękuję za odwagę.

Alkoholik trzeźwieje 2 lata od "ostatniego kieliszka" z ciągłą abstynencją.

„Ja z alkoholem mam do czynienia od dawna — mam, bo chociaż nie piję od 12 września 2018 (wiem mały staż, ale działam), to mam do czynienia poprzez to, że trzeźwieję. A proces ten jest długi z tego, co dowiedziałem się na dwumiesięcznej zamkniętej terapii. Alkoholik trzeźwieje 2 lata od "ostatniego kieliszka" z ciągłą abstynencją.
Mam z nim do czynienia od około 10 lat, sporadycznego, towarzyskiego picia, przemieniającego się w ekstremalne toksyczne picie przez okres ostatnich 3 lat.
Na początku go nie lubiłem, wręcz bałem się wódki i mocniejszych trunków. Piłem piwo co jakiś czas, później codziennie. Z niedowierzaniem patrzyłem na tych, którzy walili za rogiem setkę czy dwieście na raz. Po kilku latach ja też tak robiłem. Nie widziałem problemu. Jak mi zaczęła szwankować wątroba, to wymyśliłem sobie, że to z braku alkoholu, bo jak się napiłem, to przestawała dawać o sobie znać. Bo alkohol jak wiemy, jest w jakimś znaczeniu przeciwbólowy. Czy to w sensie psychicznym, czy fizycznym.

<...> popijałem dwieście na raz schowane w kratce wentylacyjnej. On był wszędzie.

Zacząłem sobie chować porcje setek czy nawet większych butelek. Wszędzie. Już nieraz z otwartą gębą otwierałem szafkę z np. skarpetami i nie wierzyłem, że mogłem tam schować coś. Wszystkim mówiłem, że piję tylko piwo. Nic innego. Każdy siedział przy stole, a ja pod pretekstem pójścia do WC czy kuchni, popijałem dwieście na raz schowane w kratce wentylacyjnej. On był wszędzie. Jak już było po mnie widać, że coś nie halo to mówiłem, że miałem ciężki dzień w pracy, a tu mnie "robiło" jedno czy dwa piwa. Żona — bo jestem mężem od 1,5 roku była na mnie zła. Coś podejrzewała, ale nie miała dowodów, by mnie oskarżyć, że robię głupoty.
Nie na długi czas, bo w 2018 kilkukrotnie znalazła w kurtce czy torbie setki. Awantura nieziemska. Kłótnie. Rozbite telefony. Ja w amoku. Z jednej strony poczucie winy, że jak ja mogę tak robić. Z drugiej strony co mi baba będzie pieprzyć. Napracowałem się to mi wolno. Robota, w domu remont, nowe auto. I w kółko to samo. Przeprosiny, kwiaty, kolacje. Usprawiedliwianie się, walka z samym sobą. Już w pewnym momencie przepraszałem, kupowałem kwiaty itp. z automatu. Bo wiedziałem, że to jedynie w przenośni plasterek na ranę, a nie lekarstwo na gangrenę, którą ja sam zasiewałem, a zaraz będzie to samo.
Kilkukrotnie doprowadziłem do tego, że żona wynosiła się z domu i jechała na tydzień do koleżanki w tej samej miejscowości pomieszkiwać lub 200 km do rodziców na Podlasie. Ja leżałem napruty. 3 dni, 4 dni piłem. Jadłem tylko tyle by mieć czym wymiotować w razie wojny w brzuchu. I co? Nic. DALEJ NIE Widziałem PROBLEMU!

WC — seta, papieros na dworze — seta...

W sierpniu 2018 kupiliśmy mieszkanie. Ja się uspokoiłem, bo byłem kilkukrotnie na grupowej terapii dochodzącej, dwa razy w tygodniu na dwie godziny. Pisanie i czytanie prac dotyczących mojego sposobu życia i postępowania z alkoholem. Powoli się układało, chociaż nieraz wychodziliśmy na piwko lub dwa ze znajomymi. Tzn. oni szli na te piwka. Ja już arsenał miałem pochowany w kurtce i torbie. I w koło Wojtek. WC — seta, papieros na dworze — seta... itd. Mnie już piwo nie starczało.
Miałem taką tolerancję na alkohol, że nieraz siadałem przy stole sam, gdy wiedziałem, że żona będzie na delegacji czy gdzieś indziej i nie będzie jej na noc i wychylałem półtora litra czystej sam. Nieraz pod mentosa lub kranówkę. Bo już kwit w portfelu się nie zgadzał.
I co? Ja dalej nie widziałem problemu. Użalałem się nad sobą, że mam zwalone życie, że świeże małżeństwo nie jest tak super, jak na obrazku z katalogu Ikei, z kawusią i ciasteczkiem. Że się na mnie drze żona za wszystko, co zrobię, nawet dobrze. Bo nie po jej myśli.
Codzienne rozdrażnienie, bóle w jamie brzusznej, strach przed zapaleniem trzustki (bo mój szwagier tak skończył żywot też przez alkohol w wieku 25 lat).
Już mi to nie dawało spokoju. Terapia dochodząca nie była dla mnie. Nie wiem, czy w ogóle ma sens. Nawet tak mi powiedział psychiatra, który mnie zapisywał do oddziału terapeutycznego. "Jak już się leczyć, to na pełnej... A nie chodzić na dwie godzinki i uważać, że już po problemie”.

Zaczął się mój osobisty horror.

Doszło do tego, że po zakupie nowego mieszkania zacząłem je remontować. I zaczął się mój osobisty horror, Meksyk dosłownie. Remont poprzez moje popijanie szedł jak krew z nosa. Powoli i bez efektów włożonej pracy. Ja ściemniałem, że już na dziś zakończyłem remont. Że trzeba wyjść do ludzi. Napić się. Zrelaksować. I pewnego razu zabrakło farby. Było to nazajutrz po domówce u mnie w mieszkaniu. Poszedłem ów do sklepu na osiedlu, na którym mieszkam. Po drodze oczywiście zaopatrzenie czterech setek skończyło się w mgnieniu oka. Dokupiłem jeszcze sześć. Do domu wpadłem dosłownie z tą farbą. Zalany w trupa. Udawałem, że coś robię i że mam kaca po wczorajszej imprezce. I że dlatego mi słabo idzie. Uwierzyła żona.
Ale nie na długo, bo jak się okazało, znalazła nieopatrznie niewypitą setkę wódy. Czy nawet dwie? Już nie pamiętam. Chciałbym zapomnieć, ale tylko te złe przeżycia mnie trzymają przy abstynencji. Wywiązała się awantura, rozbiłem dwa telefony. Połamałem jakieś krzesło w amoku. Z jednej strony wiedziałem, że źle robię, a z drugiej chciałem pokazać, jaki jestem silny i ogarnięty. Żona ma wybuchowy charakter, ale zapewne też trochę jestem tego powodem. Napadła na mnie słownie, a ja na nią siłowo. Łapałem ja za ręce, odpychałem, popychałem, kląłem. Aż w końcu się wyprowadziła tego samego dnia. Dwa miesiące po zakupie mieszkania. Ja pijany miałem to daleko.
Przez tydzień udawałem chorego, rodzice wiedzieli, co się stało, bo ich powiadomiła moja żona, że taka sodoma i gomora w domu się odprawia. Wziąłem z pracy L4 pod pretekstem przeziębienia. Rodzice wzięli mnie do siebie. Popijałem ukradkiem. Kombinowałem, jak otrzeźwiałem co tu zrobić. Wstyd mi nie pozwalał na odezwanie się do kogokolwiek. Zapijałem ten strach i wstyd. I koło się zamykało. Przez tydzień nie wiedziałem co u żony i co dalej. Chciała rozwodu.

Muszę iść na terapię, bo ja niedługo się nie obudzę.

Ostatniego dnia tygodniowej rozłąki przeprowadziłem ze sobą, a później z rodzicami poważną rozmowę. Że muszę iść na terapię, bo ja niedługo się nie obudzę. Zapije się. Tak trafiłem na COTUA w Lublinie. Nie byłem pewny do samego końca. Najpierw sam pojechałem dowiedzieć się co mam zrobić, by być przyjętym. Warunkiem w ogóle rozmowy z kimkolwiek kompetentnym do zapisu była trzeźwość i wynik na alkomacie 0.00. Oczywiście wparowałem tam z 3 promilami we krwi. Bo na odwagę musiałem sieknąć trzy dwusetki. Byłem w takim stanie, że nawet jakbym był podłączony z kroplówką złożoną z wódki, to bym się nie upił nią.
Nie żałuję, że tam poszedłem. Żałuję tylko tych straconych lat picia. Można było to załatwić inaczej. Ojciec zawsze mi powtarzał, że trafię do AA, jak tak dalej będę się prowadzić. Kiedyś się bałem. Dziś się cieszę, że tam jestem. Że w porę się orgnąłem, co jest na rzeczy. Szkoda tylko, że po takich ekscesach, z rozwaloną wątrobą, którą teraz oszczędzam, pielęgnuję i chucham jak na niemowlaka. Żona mnie toleruje. Dogadujemy się, nieraz tylko w czymś się nie zgadzamy i jest zgrzyt mały. Ale po krótkiej rozmowie ze mną trzeźwym dochodzimy do konsensusu (Nawet teraz się czepia, że siedzę w telefonie, zmęczony, zamiast porozmawiać z nią i poodpoczywać, zaraz to zrobię — już z nią porozmawiałem :)). Ale jak mówią zasady AA — musimy nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi.

Według zasad AA nic poza ściany miejsca spotkań nie wychodzi.

Wiem, że można się bać terapii, tego, co ludzie powiedzą, znajomi. Ja to ułożyłem w taki sposób, że powiedziałem tylko tym znajomym, których byłem pewien, że nie mają długich języków. I tylko z nimi dziś się kontaktuje. Już nie mam w kontaktach telefonu dawnych pijackich kolegów. Jak podsunięto pomysł na terapii. Na mitingi te bałem się chodzić, a dziś tylko czekam z utęsknieniem na posłuchanie nowych opowieści alkoholików z długim stażem. Na mitingu też usłyszałem, że nie ma się co bać, że spotkasz znajomego, bo jeśli on tam jest to z tego samego powodu. Możecie jedynie sobie pomóc nawzajem, bo według zasad AA nic poza ściany miejsca spotkań nie wychodzi. Nie ma prawa.
Mam 30 lat, długa droga przede mną, mam dobrą pracę, może nie najlepiej płatną, ale dla mnie dobrą. Mam żonę, którą kocham i chcę jak najlepiej. Dziś to widzę. Kiedyś za pijanym zerwanym filmem ocznym miałem wszystko gdzieś. Czy błahe sprawy, czy ważne.”
Michał

Piszcie...

Ja bardzo lubię, kiedy dzielicie się ze mną swoimi historiami, przeżyciami, porażkami i sukcesami. Cudownie, gdy chcecie, bym opisała je na stronie, ale równie bardzo się cieszę, kiedy prosicie, by zostały między nami. Za każdego z Was mocno trzymam kciuki. W każdego z Was ogromnie wierzę i naprawdę, naprawdę bardzo związuje się nie tylko z Waszymi historiami, ale również z Wami.
Powrót do blogu